Marcin Budziński: Wygrana narodziła się w naszych głowach

- Moim zdaniem do tej pory mieliśmy duży problem w naszych głowach. Musieliśmy w tych głowach coś sobie poukładać i przestawić się na to, że jednak potrafimy grać w piłkę, bo był taki okres, że baliśmy się tej gry. We środę mało mieliśmy do stracenia, za to mieliśmy o co grać i całe szczęście, że zdołaliśmy uzyskać pewność i spokój. Ta wygrana narodziła się w naszych głowach, bo przed meczem bardzo dobrze naładowaliśmy się pozytywną energią w szatni. Dało się poczuć, że jest drużyna, że jest pozytywne myślenie i to bardzo nam pomogło na boisku - mówi pomocnik Cracovii.
- Po tym meczu już
chyba naprawdę nie musisz narzekać...
- Nie muszę, bo
odnieśliśmy upragnione zwycięstwo. Można powiedzieć, że zapewniliśmy sobie w
miarę spokojne Święta. Oczywiście przed nami dług droga, a dziś zrobiliśmy na
niej dopiero bardzo mały kroczek, ale uważam, że ta wygrana da nam troszkę
pewności i wiary w to, że potrafimy grac w piłkę.
- Trener pochwalił Cię
podczas pomeczowej konferencji prasowej: gol, asysta, dobra gra w przekroju
całego spotkania. Dla Ciebie ten wieczór był chyba szczególnie budujący.
- Oczywiście. Zresztą
już sama bramka - nieczęsto zdarza mi się strzelać gole, a już lewą nogą to w
ogóle! To był trochę taki „strzał bez wiary", ale trafiłem dobrze i padła cenna
bramka.
- Skąd więc pojawiła
się decyzja o „strzale bez wiary"?
- Tam było chyba dwóch
zawodników przy mnie i nie miałem za dużo czasu na myślenie. Ja nie mogę za
dużo myśleć, bo gdy mam dużo czasu, to mam tysiąc pomysłów. A tutaj: lekki „press"
zawodników Podbeskidzia, konieczna była szybka decyzja - pomyślałem, że lepiej
oddać strzał niż stracić piłkę i sprokurować kontrę. Nie mówię, że celowałem
tak po rogu - po prostu chciałem oddać strzał na bramkę, bo tak czy inaczej,
każdy strzał na bramkę podbudowuje drużynę oraz kibiców.
- Kiedy ostatni raz
strzeliłeś bramkę w lidze?
- Nigdy - raz się ode
mnie piłka odbiła i wpadła do siatki. Wszedłem na piłkę, zblokowałem, a potem
dziennikarze śmiali się, że strzeliłem bramkę śledzioną (śmiech). Zapisano tą
bramkę na moje konto - było to w meczu z Piastem Gliwice. Mogę powiedzieć, że teraz
strzeliłem naprawdę pierwsza bramkę w Ekstraklasie i to jeszcze lewą nogą.
- Nie miałeś w
zanadrzu jakiejś „cieszynki" po tej bramce?
- Nie, skąd, byłem
kompletnie zaskoczony bramką, nie bardzo wierzyłem, że to się dzieje naprawdę
(śmiech). Później, gdy jeszcze kibice zaczęli skandować to był dla mnie mały
szok, ale musiałem się szybko skoncentrować na meczu. „Cieszynek" raczej nie
przygotowuję, bo nieczęsto strzelam bramki.
- W drugiej połowie
jednym świetnym podaniem do Saidiego Ntibazonkizy zapewniłeś Cracovii przewagę
jednego zawodnika i rzut karny. To było zagranie, które kibicom Cracovii mogło
przypomnieć zagrania Mateusza Klicha z zeszłego sezonu.
- Saidi powiedział mi
przed meczem: „Budzik", zagraj mi jakąś piłkę". Umówiliśmy się, że co najmniej jedną
piłkę ma ode mnie dostać - czy to prostopadłą, czy to górną. Chodziło o to,
żeby wyszedł sam na sam. Po tym, jak został sfaulowany powiedziałem mu: „Chciałeś,
to masz - proszę bardzo. Teraz strzel karnego". Strzelił i dzięki temu przypieczętowaliśmy
wynik meczu.
- Po zwycięstwie z
Podbeskidziem chyba wierzycie, że jeszcze nie wszystko stracone?
- Oczywiście! My pomimo
tej złej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, pomimo naszej nienajlepszej gry w
poprzednich spotkaniach wierzyliśmy w zwycięstwo. Już mecz z Lechem pokazał, że
mamy w zespole potencjał i to był dla nas sygnał, że w meczu na własnym boisku,
przy Kałuży, pokażemy, że my tu rządzimy i ktokolwiek by tu teraz nie
przyjechał, to musi wyjeżdżać bez punktów. Ta wygrana z Podbeskidziem na pewno
da nam pewność i wyjdziemy na mecz z Polonią bardzo zmobilizowani, bo widzimy
szansę. Dobrze, że obudziliśmy się teraz, a nie na ostatnie dwie kolejki, kiedy
byłaby już gra o nic. Teraz wciąż jeszcze toczy się walka i mam nadzieję, że
poradzimy w niej sobie i zapewnimy Cracovii utrzymanie.
- Jak trener Kafarski motywował
Was przed tym spotkaniem? W jaki sposób „trafił do Was"?
- No cóż, moim zdaniem do
tej pory mieliśmy duży problem w naszych głowach. Musieliśmy w tych głowach coś
sobie poukładać i przestawić się na to, że jednak potrafimy grać w piłkę, bo
był taki okres, że baliśmy się tej gry - zwłaszcza w Krakowie, przed własną
publicznością. To była pewnego rodzaju „agonia psychiczna", siedziało to w nas
strasznie. Mimo to zawsze była w nas nadzieja na przełamanie. We środę mało
mieliśmy do stracenia, za to mieliśmy o co grać i całe szczęście, że zdołaliśmy
uzyskać pewność i spokój. Ta wygrana narodziła się w naszych głowach, bo przed
meczem bardzo dobrze naładowaliśmy się pozytywną energią w szatni. Dało się
poczuć, że jest drużyna, że jest pozytywne myślenie i to bardzo nam pomogło na
boisku.
- Zeszła z Was też
chyba trochę ta presja, o której mowa była tyle razy...
- Dotąd byliśmy trochę
zestresowani na własnym stadionie, ale brało się to też właśnie z tej bojaźni
przed grą piłką. Wiadomo - jak nie idzie, to po całości. My jednak
wiedzieliśmy, że musimy się przełamać. Ileż można przegrywać? Szczęście musiało
się kiedyś do nas odwrócić, a w spotkaniu z Podbeskidziem, poza tym, że mieliśmy
też szczęście, którego wcześniej brakowało, pokazaliśmy też umiejętności i
walkę. Gryźliśmy trawę od początku do końca i wygraliśmy. Przypomnieliśmy sobie
jak to smakuje i to jest piękny smak, dlatego myślę, że teraz do chęci
wygrywania dołożymy prawdziwą determinację.
- Dzisiaj poza smakiem
zwycięstwa mogliście też wreszcie poczuć atmosferę, jaka panuje wśród kibiców
po Waszym wygranym meczu. Nareszcie po dobrze wykonanej pracy mogliście podejść
do trybun by usłyszeć podziękowania.
- No tak, ja przeżyłem
cos takiego na Cracovii po raz pierwszy i dla takich chwil na pewno warto żyć,
warto grac w piłkę. To jest cos pięknego i mam nadzieję, że jeszcze się w tym
sezonie powtórzy nie raz.
- Pamiętasz pościg
Cracovii z zeszłego sezonu z perspektywy drużyny uciekającej - Arki Gdynia. Jak
sądzisz, co dzisiaj czują piłkarze i trenerzy ŁKS-u i Lechii?
- Boją się, to wiem na
pewno. Z doświadczenia wiem, że o wiele łatwiej się goni, niż ucieka. Już
wcześniej wszyscy się bali, że my w końcu „odpalimy" i zaczniemy grać to, na co
nas stać i tym bardziej szkoda, że nie udało nam się zapunktować z Zabrzem, czy
z Lechem. Z drugiej strony: jest jeszcze czas, są punkty do zdobycia i wiem, że
nasi rywale teraz naprawdę się obawiają. Jak już ktoś za twoimi plecami zaczyna
wygrywać, to zaczyna się robić niebezpiecznie.