Mateusz Żytko: Skoncentrowany przez cały mecz

- Kiedy strzeliłem bramkę i wracałem na swoją pozycję, to powiem serio: miałem łzy w oczach, prawie się popłakałem. Wszystkie emocje w ten sposób ze mnie zeszły. Byłem skoncentrowany przez cały mecz. Ja sam wiem, że potrafię grać w piłkę i wiem, że umiem to udowodnić - mówi Mateusz Żytko, strzelec pierwszej bramki dla Cracovii w meczu z GKS-em Bełchatów.
- Dziś zdobyłeś swoją pierwszą bramkę w barwach Cracovii - w dniu urodzin, w tak ważnym meczu. To chyba idealny scenariusz.
- Myślę, że to był najlepszy prezent, jaki mógł mnie spotkać. Nie chcemy jednak fundować takich horrorów sobie i naszym kibicom. W pierwszej połowie mieliśmy wiele okazji by prowadzić wyżej - przynajmniej 2:0. Niestety, nie trafialiśmy w oczywistych sytuacjach i ta druga połowa po wyrównaniu dla Bełchatowa była bardzo dramatyczna. Kibice, zniecierpliwieni naszą nieskutecznością coś tam krzyknęli z trybun, ale w 93 minucie Władek władował piękną bramke z wolnego i wszystko skończyło się happy endem. Bez tego mój gol na pewno nie smakowałby tak dobrze.
- Po zwycięstwie świętowaliście dość długo w szatni...
- Twardo stąpam po ziemi i uważam, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale dziś jest się z czego cieszyć. Po meczu postawiłem kolegom urodzinowe piwo, posiedzieliśmy trochę w saunie, w jaccuzi, pogadaliśmy o tym wszystkim. Fajnie, że dziś możemy coś świętować - jutro już przyjdzie dzień treningu, rozbiegania, odnowy i trzeba dalej walczyć o swoje.
- Macie zwyczaj, że po wygranych meczach puszczacie w szatni muzykę. Po meczu z Lechem przegranym 0:3 mówiłeś, że masz ochotę zanucić sobie „Mniej niż zero", a co dziś co puszczaliście w szatni?
- Szła chyba jakaś klubowa muzyka. Na pewno weselsza dla mnie. (śmiech) Wtedy koledzy szybko się rozeszli, dziś chętnie zostali dłużej. Oczywiście nie wszyscy musza świętować moje urodziny, ale świętujemy wspólnie również zwycięstwo i myślę, że to było nam potrzebne.
- Czujesz się dziś trochę jak nowonarodzony? Kontuzja Krzysztofa Nykiela spowodowała, że mogłeś dziś zagrać na boku obrony - gdyby nie ten pech Krzyśka, pewnie nie zagrałbyś w tym meczu w ogóle. Tymczasem dziś dostałeś szansę, strzeliłeś bramkę i zaliczyłeś niezły występ.
- Właściwie przez większą część kariery byłem prawym obrońcą. Z drugiej jednak strony trener nie musiał mnie wcale dzisiaj wystawiać. Był też Andraż Struna, który przecież do niedawna występował jeszcze jako prawy obrońca i na pewno on również mógł tam dziś zagrać. Mogę jednak powiedzieć, że od jakichś dwóch tygodni widziałem, że występuje u mnie zwyżka formy. Dobrze wypadłem na badaniach wydolnościowych, na treningach wróciło do mnie szczęście. Mam na myśli takie małe rzeczy: gierka na treningu, rzucam się koledze pod nogi, żeby zablokować jego strzał. I co? Przedtem: raz, drugi - piłka przechodzi po mojej nodze, rykoszet, bramka. A od trzech tygodni, kiedy tak się rzucam pod nogi: obok, albo zablokowany. Szczęście, forma fizyczna, pewność siebie - to wszystko składało się dzień po dniu. Widziałem sam, że zacząłem jakoś lepiej funkcjonować i coś się ruszyło. Być może trener też to zauważył, bo naprawdę nie było konieczności, żebym dziś grał. Może nawet niektórzy popukali się w czoło, kiedy zobaczyli mnie w pierwszym składzie, ale mam nadzieje, że tym razem się obroniłem.
- Dziś jako zespół też mieliście trochę szczęścia. Przy stanie 1:1 Bełchatów mógł przechylić szalę na swoją korzyść.
- Wtedy już nasza gra była bardziej otwarta. Robiły się duże przestrzenie między formacjami obu zespołów, zawodnicy mieli więcej miejsca na wrzutki, czy rozegranie. Widać było, że zanosi się na to, że ktoś „puknie" i wygra mecz. W tej walce cios za cios wygraliśmy my.
- W meczu z Bełchatowem bardzo chętnie wędrowałeś do przodu.
- Wspominałem o tych badaniach wydolnościowych... Jest takie określenie: „zdrowy cham". Ja jestem właśnie takim „zdrowym chamem", który może biegać. (śmiech) Abstrahując od wyników badań, w dzisiejszym meczu miałem wiele możliwości by wychodzić do przodu, podłączać się do akcji i takie postawiłem sobie zadania.
- Twoje podłączanie się do akcji ofensywnych wynikało ze wskazówek trenera, czy to była raczej Twoja inicjatywa na boisku?
- Jeśli obejrzy się kilka moich meczów sprzed kilku lat, na przykład z 2004 roku, kiedy już prawie pukałem do kadry na prawej obronie, to ja tak właśnie grałem. Uważam, że jeśli ktoś ma siłę do biegania, to niech biega. Ja dzisiaj czułem się dobrze, świeżo, starałem się włączać, pomagać w akcjach ofensywnych, dać z siebie wszystko. Wiadomo, że błędy się zdarzają - jakieś niedokładne podania, jakieś nabicie Mateusza Bartczaka, ale jak ktoś nie próbuje czegoś zrobić, to nie popełnia błędów. Tak jest najprościej.
- Myślisz, że tym meczem odkupiłeś swoje wcześniejsze winy?
- Jestem realistą i tak jak powiedziałem wcześniej: jedna jaskółka wiosny nie czyni. Zagrałem dobry mecz, a mówiąc szczerze denerwowałem się przed tym spotkaniem. Wczoraj powiedziałem sobie: nie staraj się za wszelką cenę dobrze wypaść, nie myśl o tym, co będzie z tobą, o tym jak zareagują na twoją grę kibice. Czujesz się dobrze - wykorzystaj to, idź do przodu, zagraj spokojnie. Kiedy strzeliłem bramkę i wracałem na swoją pozycję, to powiem serio: miałem łzy w oczach, prawie się popłakałem. Wszystkie emocje w ten sposób ze mnie zeszły. Byłem skoncentrowany przez cały mecz. Ja sam wiem, że potrafię grać w piłkę i wiem, że umiem to udowodnić.
- Wydaje się, że niebagatelny wpływ na Twój dzisiejszy występ miało także to, jak po spotkaniu z Lechem, kiedy miałeś „dołek", poprowadził Cię trener Pasieka. Nie zostałeś odstawiony, trener dawał Ci pograć w sparingach, w Młodej Ekstraklasie, potem w Pucharze Polski. Aż w końcu wróciłeś i wygrałeś.
- No tak, to było bardzo ważne dla mnie, że trener mnie nie „odstrzelił". W Młodej Ekstraklasie fajnie mi się grało, potem zagrałem 120 minut w pucharze - po raz pierwszy w Cracovii na prawej obronie. Wtedy, grając po kontuzji, jeszcze nie mogłem dać z siebie tyle, ile na przykład dziś. Tamten mecz pomógł mi jednak w tym, bym powoli mógł powrócić do gry w lidze. W tych pierwszych meczach po Lechu byłe troszkę odstawiony, wiadomo - trener dał mi ochłonąć. Nie znalazłem się w kadrze na mecz, zresztą nie zgłaszałem aspiracji, żeby od razu po czymś takim pchać się przed ludzi. Spokojnie wykonywałem swoją pracę i mam nadzieję, że - tak jak to odczuwam od trzech tygodni - pewne rzeczy wróciły do normy.
- Fakt, że po tamtym feralnym spotkaniu z Lechem Poznań wyszedłeś do dziennikarzy z otwarta przyłbicą bardzo Ci wtedy pomógł - Twoje fatalne błędy zostały przyjęte nieco lepiej, niż gdybyś przed tym wszystkim uciekł, schował się gdzieś, wymigał.
- Pewnie tak, ale to nie było zaplanowane. Potem sam się dziwiłem, że w poniedziałek dzwonił do mnie dziennikarz z Polsatu, który chciałby ze mną przeprowadzić wywiad. Pytałem: o co tu chodzi? Ja wtedy zrobiłem to, co czułem, że muszę zrobić. Mam to chyba w genach - tata był zawodowym sportowcem, mój brat też i zdaję sobie sprawę z tego, że gdy popełnia się błędy, to trzeba to brać na siebie. Wtedy tak właśnie postąpiłem, czując się fatalnie.
- W podobnej sytuacji bardzo wielu zawodników czmychnęłoby obok dziennikarzy z komórką przy uchu, albo w ogóle użyłoby bocznego wyjścia.
- Są różni ludzie. Ja szanuję pracę dziennikarzy i szanuję kibiców. Wiadomo, że w gazetach nie zawsze pisze się to, co człowiek chciałby o sobie przeczytać, ale tak to funkcjonuje. Dziennikarze mają swoją pracę i to jest mój obowiązek, żeby z nimi porozmawiać. Dziś też kazałem na siebie czekać, za co przepraszam, ale dzisiaj okazja była zdecydowanie bardziej radosna.
- Gdyby przydarzył Ci się kolejny taki mecz jak wtedy z Lechem to odważyłbyś się ponownie stanąć publicznie i powiedzieć to samo?
- Na pewno stanąłbym, tu gdzie stoję, ale myślę, że nie miałbym nic do dodania do tamtych słów. Może za wyjątkiem tego, że w takiej sytuacji musiałbym się zastanowić nad moją przyszłością w Cracovii. Gdybym nie czuł się tutaj dobrze i gdybym nie czuł się tutaj akceptowany, to na pewno bym odszedł, ale ten dzisiejszy mecz był dla mnie dobrym przyczynkiem do tego, żeby się odbudować i żeby w przyszłości powalczyć o wyższe cele z Cracovią.
- Jesteś przesądny?
- Jest takie fajne powiedzenie: nie wierzę w przesądy, bo to przynosi pecha. (śmiech) Ale powiem tak: kiedyś był taki mecz Polska - Portugalia, w Chorzowie. Po meczu redaktor Szpakowski powiedział: „Gdy dzisiaj jechałem na mecz zobaczyłem tęczę i pomyślałem, że to dobry znak". A ja dzisiaj szedłem na odprawę przedmeczową - bo troszkę trzeba z hotelu do hotelu przejść - i znalazłem grosika. I też sobie pomyślałem, że to na szczęście. (śmiech)
- Co jeszcze Cię zmobilizowało?
- Byliśmy wczoraj na kolacji z panem Profesorem Filipiakiem i rozmawialiśmy trochę. Profesor najwięcej rozmawiał z seniorami naszej drużyny, czyli z Arkiem Radomskim i Andrzejem Niedzielanem, ale ja też usłyszałem parę ciekawych rzeczy. Pan Filipiak powiedział, że nie mamy się czym przejmować, że nie mamy żadnej presji w porównaniu ze sprawami biznesowymi, które na niego czekają. Pomny tych słów starałem się trochę sobie przetłumaczyć: nie denerwuje się, zagraj swoje.
- A czy dziś Profesor będąc w szatni nie miał pretensji o to piwo?
- Nie, Profesor Filipiak to człowiek bardzo bezpośredni, który doskonale rozumie naszą sytuację. Mecz był taki, jaki był, ale wynik jest dla nas korzystny, więc pan Profesor uznał, że się nam należy. (śmiech)
- Świętowanie nie będzie trwało jednak długo, bo w tym roku czekają Was jeszcze dwa mecze...
- Pamiętamy, że teraz jedziemy na Koroną. Tam grają zawodnicy porównywalni do nas, ale ich znak firmowy to „oranie" na całym boisku od pierwszej do ostatniej minuty. W ten sposób wygrywają także z lepszymi od siebie, jak choćby wczoraj - z Legią. Jeśli my przeciwstawimy im to samo, to mamy szansę na dobry wynik.