Mieczysław Kolasa: Wszyscy przychodzili z przyjemnością

  • Wywiady
28.12.2012
Mieczysław Kolasa: Wszyscy przychodzili z przyjemnością
Już w środę będziemy cieszyć się z kolejnego Treningu Noworocznego. Z tej okazji już teraz przypominamy Wam wywiad z panem Mieczysławem Kolasą, ostatnim żyjącym mistrzem Polski z Cracovią. Pan Mieczysław opowiadał nam bardzo ciekawie o Treningach Noworocznych w czasach, gdy sam brał w nich udział. Zapraszamy do lektury!

- Już w środę nastanie wielkie święto Cracovii - zostanie bowiem rozegrany kolejny Trening Noworoczny...

- To mecz szczególny. Sam uczestniczyłem w wielu Treningach Noworocznych w czasach, gdy grałem w Cracovii. A występowałem w naszym klubie w latach 1947-1956.

- Czy już wtedy ta tradycja była aż tak szczególna?

- Oczywiście! Wszyscy z przyjemnością przychodzili na stadion Cracovii, na Trening Noworoczny. Najczęściej zbieraliśmy się na Rynku Głównym, by wspólnie przejść w kierunku ulicy Kałuży. Już na ulicy Piłsudskiego spotykaliśmy kibiców „Pasów", którzy do nas dołączali. Były życzenia, rozmawialiśmy również o futbolu. Trening był zawsze spotkaniem pierwszej drużyny z rezerwami. Trenerzy starali się jednak tak kombinować, aby wszyscy obecni piłkarze mogli wystąpić. Trening oczywiście nie był obowiązkowy, ale wiadomo, że była to dla nas wielka uroczystość. Chcieliśmy podtrzymywać tę historię i tradycję, aby jej nie zapomnieć. To się przyjęło.

- Bal Sylwestrowy nie utrudniał w dojściu na stadion?

- Byli tacy, którzy przychodzili na mecz prosto z zabawy (śmiech). Nikogo nie trzeba było jednak zmuszać do przyjścia na Trening. Niekiedy było tak, że trener miał nie lada „kłopot", bo był nadkomplet zawodników.

- A co z frekwencją na trybunach? Dopisywała?

- Nieraz była taka publiczność jak na meczach ligowych. Ludzie przychodzili całymi rodzinami, a na trybunach była świąteczna atmosfera. Wynik nie był najważniejszy, grało się towarzysko 2x30 minut. Potem po meczu szliśmy w towarzystwie kibiców na herbatkę. Czasami takie spotkania trwały do wieczora.

- Piłkarze interesowali się tym, jak powstawała sama tradycja Treningu Noworocznego?

- Zawsze mówiliśmy, że Józef Kałuża i inni wielcy gracze zapoczątkowali ten zwyczaj, a naszym obowiązkiem było jego kontynuowanie. Chcieliśmy być tacy jak oni. Przed wojną Cracovia była przecież świetną drużyną, kilkakrotnym Mistrzem Polski. Już wtedy przychodziło mnóstwo kibiców - to była jedna wielka rodzina, która spotykała się na kontynuowaniu świętowania. Staszek Flanek, mój kuzyn grający w Wiśle, nieraz zazdrościł mi tego, że możemy się tak spotkać, porozmawiać, pograć. Mówił, że u nich nie ma takiego zwyczaju.

- Takim spotkaniom często towarzyszyła iście zimowa aura. Nie utrudniała ona gry?

- Były Treningi, że śniegu było bardzo dużo, ale to nam nie przeszkadzało. Zawsze, czy to mróz, czy zaspy, wychodziliśmy, by pokopać piłkę. I nawet to znosiliśmy! Nie pamiętam, bym kiedykolwiek miał katar, czy był przeziębiony.

- Czy już wtedy pierwsza bramka zdobyta w Nowym Roku była szczególnej wagi?

- Tak, potem kibice dzielili się informacjami, kto był tym strzelcem. W gazetach podkreślano jego nazwisko. Ja nie przypominam sobie, bym zdobył gola podczas Treningu Noworocznego. Grałem w pomocy i nie strzelałem zbyt dużo bramek.

- Dwadzieścia dwa lata po ostatnim występie w Treningu Noworocznym powrócił pan do tej tradycji. Tym razem już jako trener Cracovii...

- Gdy zakończyłem karierę piłkarską, trenowałem różne drużyny, ale potem przyszedłem do Cracovii. To był rok 1978. Przyjemnie  było wrócić na stadion przy ulicy Kałuży i wziąć udział w tym wydarzeniu.

- Nie korciło pana, by choć na chwilę pojawić się na boisku?

- Nie miałem takiej możliwości, bo nie byłem ubrany do wyjścia na murawę (śmiech). Starałem się jednak, by wszyscy zagrali. Cieszy mnie to niezmiernie, że ta piękna tradycja jest kontynuowana i że przetrwała do obecnych czasów.

DG