Lesław Ćmikiewicz: Mogłem stać nawet na bramce

  • Wywiady
25.01.2007
Lesław Ćmikiewicz: Mogłem stać nawet na bramce
Lesław Ćmikiewicz to jeden z tych zawodników, o których polska piłka nożna nigdy nie zapomni. Drugi trener Cracovii to „orzeł Górskiego”, a przede wszystkim wielokrotny reprezentant Polski i trzykrotny medalista wielkich imprez. Asystent Stefana Majewskiego ma w dorobku złoty i srebrny krążek z Igrzysk Olimpijskich oraz brązowy zdobyty na Mistrzostwach Świata.



- Zacznijmy od tematu, który już pewnie przerabiał pan setki razy - od pamiętnego meczu z Anglikami na Wembley...
- Ten mecz będę pamiętać do końca życia, bowiem była to taka przepustka do profesjonalnej piłki. Zresztą to pewnie mógłby powiedzieć każdy uczestnik tamtego spotkania. Tak, jak kiedyś dla naszej armii bardzo ważna była bitwa pod Lenino, tak dla nas było spotkanie na Wembley.

- Mimo to pewnie niektórzy ludzie chcieliby o tym meczu zapomnieć i skupić się na przyszłości...
- Ale jego nie da się zapomnieć! To spotkanie ma swoistą wymowę, bowiem nikt po nas nie zdołał uporać się z Anglikami. Co prawda na Wembley zremisowaliśmy, ale był to zwycięski remis, który smakował niemalże jak wygrana. Po tym meczu staliśmy się drużyną, o której zaczęto mówić na całym świecie. Nie ma co ukrywać, że ktokolwiek przyjeżdżał w tamte czasy do Gierka, to pierwsze, co robił to gratulował mu polskiej reprezentacji.

- Mógłby pan zdradzić, jak świętowaliście ten sukces?
- Bawiliśmy się całą noc w dyskotece. To było coś niesamowitego! Janek Ciszewski, mimo, że miał problemy z nogą praktycznie nie schodził z parkietu! Pamiętam, że nawet Anglicy, gdy tak patrzyli na nas bawiących się na całego spytali się, kim jesteśmy, że takie mamy super humory.

- I co odpowiedzieliście?
- No jak to co? Że to jest ta drużyna, która na Wembley wyeliminowała waszą reprezentację (śmiech). Natychmiast chcieli nam zrobić na złość i przez całą noc puszczali nam nagrania Anglików radujących się po zdobyciu Mistrzostwa Świata - nam to jednak w zupełności nie przeszkadzało.

- Żeby nie było tak słodko, trzy dni po meczu z Anglią przegraliście spotkanie z Irlandią...
- Trzeba przyznać, że nie był to klimat do rozgrywania towarzyskiego meczu, bowiem wciąż żyliśmy meczem z Anglikami. Przegraliśmy 0:1, ale to nie było istotne, bo kibice nam to wybaczyli. Chciałem jednak powiedzieć o swoistego rodzaju wydarzeniu. Wiadomo, że Irlandczycy nie lubią się z Anglikami, dlatego też premier Irlandii, może trochę na złość Anglikom, przyjął nas w samym parlamencie - taki był szczęśliwy i radosny!

- Potem zdobył pan z reprezentacją brąz na MŚ w Niemczech, ale również aż dwukrotnie był pan medalistą Igrzysk Olimpijskich, najpierw złoto w Monachium, a następnie srebro w Montrealu. Który z tych krążków smakował najlepiej?
- Trudno powiedzieć. Na pewno złoty medal olimpijski robi wrażenie, ale z drugiej strony Mistrzostwa Świata to Mistrzostwa Świata! Mimo to nie było u mnie pełni szczęścia w tym czasie. Co prawda wystąpiłem w niemalże wszystkich meczach, to jednak nie byłem podstawowym zawodnikiem.

- Dlaczego?
- W trakcie przygotowań do MŚ koledzy z drużyny bawili się butelką i jeden drugiemu wytrącił ją tak niefortunnie, że ta spadła idealnie pod moją stopę. Założyli mi sześć szwów i zamiast trenować z zespołem, ja nawet nie mogłem chodzić! W efekcie straciłem miejsce na rzecz Maszczyka, ale myślę, że to było szczęście dla polskiej piłki, bowiem Maszczyk grał rewelacyjnie na Mundialu w Niemczech.

- Pamięta pan najbardziej brutalny mecz, w którym pan występował?
- Mecz z Walią w Chorzowie w eliminacjach do MŚ w Niemczech. Wtedy Walijczycy, gdyby z nami wygrali wciąż mieliby szanse na awans z grupy, więc walka była na śmierć i życie! Tak brutalnego meczu nigdy nie widziałem! Przez dwadzieścia minut na boisku trwała prawdziwa rzeź - jeśli ktoś się na moment zagapił zaraz budził się ze złamanym nosem albo podbitym okiem! Pamiętam sytuację, gdy Robert Gadocha przewrócił się na ziemię, a Walijczyk do niego podbiegł i kopnął go ze szpica w plecy. Przecież mógł z niego zrobić kalekę! Robert zwijał się z bólu, ale wstał i spytał się mnie, który to zrobił. Powiedziałem mu, że numer „6”. Po chwili widziałem „szóstkę” z całą rozkrwawioną twarzą.

- Szok!
- Podobna sytuacja była również z takim piłkarzem, jak Hockey, który oprócz piłki trenował rugby. W trakcie meczu założyliśmy mu kilka siatek i zaczęliśmy się z niego śmiać. W którymś momencie też zacząłem się z niego śmiać, a on nie wytrzymał i mnie kopnął - sędzia to zauważył i wyrzucił go z boiska. Mecz wygraliśmy 3:0.

- Zapomnijmy na moment o reprezentacji. Jak pan wspomina swoją przygodę z piłką klubową?
- Zaczynałem w małym klubiku - Lotniku Wrocław, ale było bardzo fajnie, bo w drużynie grali głównie studenci i udało się nam nawet awansować do II ligi. W ogóle to bardzo szybko zacząłem grać na wysokim poziomie, bo gdy miałem 14 lat grałem już w III lidze, a w wieku 17 lat zadebiutowałem w pierwszej lidze. Proszę się mnie jednak nie pytać, kiedy strzeliłem pierwszą bramkę, bo nie pamiętam (śmiech).

- Był pan typowym przykładem uniwersalnego piłkarza...
- Faktycznie - potrafiłem grać na różnych pozycjach. Śmiem nawet podejrzewać, że gdy jechaliśmy na Olimpiadę i trzeba było zgłosić trzeciego bramkarza, to w razie jakichś problemów bez wahania wskazałbym na siebie (śmiech).

- Większość kibiców wiąże pana z grą w Legii Warszawa. Jak pan wspomina lata gry w stołecznym klubie?
- Trafiłem do Mistrza Polski, który jednak powoli się rozlatywał - część zawodników kończyła karierę, trzeba było budować nowy zespół, a klub nie miał pieniędzy. Już wtedy skończyły się czasy, gdy klub mógł do wojska ściągać, kogo tylko chciał. Górnicy nie chodzili do wojska, więc zawodników z zespołów górniczych nie można było zabierać, również takie zespoły, jak choćby Wisła były bardzo mocne i miały swoje piony gwardyjskie, więc nie było łatwo.

- Słabość Legii była tylko na boisku, czy przejawiała się ona również w życiu codziennym?
- Dam panu taki przykład: po Mistrzostwach Świata w 1974 roku ożeniłem się, miałem dzieci, ale nie miałem gdzie mieszkać! Nie miałem jakichś wygórowanych wymagań, bo chciałem dwa pokoje z kuchnią, a wojsko miało problemy, żeby mi takie znaleźć. W tym samym czasie pod domem stał samochód z Zabrza i przedstawiciele Górnika przychodzili do żony z przeprosinami, mówiąc: „Bardzo panią przepraszamy, ale nie możemy wam dać trzech pokoi z kuchnią, bo takich nie mamy. Możemy wam jedynie zaproponować czteropokojowe mieszkanie z kuchnią, tylko proszę nam powiedzieć, jakie by pani chciała mieć kafelki.” Oczywiście chodziło o mnie i o moje przejście do Górnika, więc proszę sobie wyobrazić, jakie ten klub miał wtedy możliwości.

- Dlaczego po zakończeniu kariery zdecydował się pan pozostać przy piłce?
- Bo ja niczego innego w życiu nie potrafiłem robić (śmiech). Przez całe życie grałem w piłkę, więc chciałem tę pasję kontynuować.

- W swojej karierze trenera m.in. prowadził pan reprezentację Polski w 1993 roku...
- Ale tylko przez trzy mecze. W ogóle to nie chciałem się zbytnio na to godzić, bo po przegranych eliminacjach odszedł trener Strejlau i ktoś musiał poprowadzić drużynę w ostatnich spotkaniach. Mecze, które prowadziłem nie zakończyły się najlepiej, ale gdzieś na pewno się zapisałem jako ten, który prowadził kadrę.

- Na koniec proszę powiedzieć, jakie ma pan plany na przyszłość?
- Bardzo bym chciał kontynuować pracę ze Stefanem Majewskim, bo to jeden z najzdolniejszych polskich trenerów, od którego można się wiele nauczyć. Ma talent do bycia trenerem, a jeśli ja mu jeszcze mogę pomóc to jestem wtedy bardzo szczęśliwy.

Rozmawiał Dariusz Guzik


Wywiad ukazał się również w 7. numerze małopolskiego miesięcznika „Derby”.