Stefan Majewski: To byłaby rzecz niewyobrażalna!

  • Wywiady
11.01.2007
Stefan Majewski: To byłaby rzecz niewyobrażalna!
tefan Majewski: To byłaby rzecz niewyobrażalna! Stefan Majewski to jeden z tych przykładów trenerów, którzy zanim postanowili szkolić zawodników sami byli dobrymi piłkarzami. Szkoleniowiec Cracovii to wielokrotny reprezentant Polski, a przede wszystkim brązowy medalista Mistrzostw Świata w Hiszpanii w 1982 roku.

Stefan Majewski: To byłaby rzecz niewyobrażalna! Stefan Majewski to jeden z tych przykładów trenerów, którzy zanim postanowili szkolić zawodników sami byli dobrymi piłkarzami. Szkoleniowiec Cracovii to wielokrotny reprezentant Polski, a przede wszystkim brązowy medalista Mistrzostw Świata w Hiszpanii w 1982 roku.

- Dlaczego piłka nożna? Nie strażak, astronauta…
- Już jako dziecko zacząłem kopać piłkę i cały czas sprawiało mi to przyjemność. Teraz już jestem trenerem, ale piłka w dalszym ciągu daje mi satysfakcję, dlatego też wciąż jej się poświęcam.

- Jak na lokalnego patriotę przystało grał pan w trzech różnych drużynach z rodzinnego miasta, Bydgoszczy…
- Wydaje mi się, że każdy piłkarz zaczynał swoją karierę w klubie dzielnicowym, tam, gdzie się urodził. Ja urodziłem się niedaleko Gwiazdy Bydgoszcz i tam zaczynałem, potem był Chemik, a następnie Zawisza. Najzabawniejsze było to, że Gwiazda i Chemik były totalnymi skrajnościami – siedziba Gwiazdy mieściła się z jednej strony miasta, a Chemika z drugiej. To były chyba najbardziej wysunięte kluby poza miasto w Bydgoszczy.

- Bydgoszcz Bydgoszczą, ale chyba większość kibiców kojarzy pana głównie z występów w Legii Warszawa, prawda?
- Zgadza się. Z reguły jest tak, że człowieka poznaje się po miejscu, gdzie odnosił największe sukcesy. Przeszedłem do Legii w 1979 roku i właśnie jako piłkarz warszawskiej drużyny byłem reprezentantem Polski i jako piłkarz warszawskiej drużyny zdobywałem brąz na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii w 1982 roku. W Legii występowałem w sumie przez sześć lat.

- Gdy przychodził pan do Legii Lesław Ćmikiewicz – pana obecny asystent w Cracovii – grał jeszcze w tej drużynie?
- Oczywiście! Miałem nawet zaszczyt z nim występować, co prawda niezbyt długo, ale dwa lata na pewno.

- Czuło się jakąś specyficzną atmosferę tego, że Legia to jednak wojskowy klub?
- Wiem, że działy się różne rzeczy, ale akurat one mnie nie dotyczyły. Byłem zwykłym pracownikiem cywilnym i nigdy nie służyłem w wojsku. Nie czułem też żadnej presji ze strony samego wojska.

- To dlaczego zdecydował się pan na przejście do Legii?
- Gdy grałem w Zawiszy dostałem propozycję występów w Lechu Poznań. Już praktycznie byłem „Kolejorzem”, trenowałem pół roku, ale Lech nie potrafił całkowicie zamknąć mojego transferu. Wtedy pojawiła się oferta z Legii, z której skorzystałem.

- Po Legii przyszedł czas na występy poza Polską. Nie każdemu udawało się wyjechać w tamtych czasach…
- Miałem ogromne szczęście, bo wówczas kluby z zagranicy poszukiwały przede wszystkim napastników, czy bramkarzy i rzadko patrzyły na obrońców. Żeby wyjechać jako defensor za granicę trzeba było mieć naprawdę bardzo dużo szczęścia...

- Gdzie najlepiej grało się panu za granicą?
- Wydaje mi się, że w Kaiserslautern, bo była to drużyna, która posiadała i zresztą wciąż posiada znakomitych kibiców. Stadion jest pięknie położony na wzgórzu, dlatego też często mówi się na nie „wzgórze diabła”, a na zawodników„Czerwone diabły”. Atmosfera była znakomita! Grało się przy niej kapitalnie!

- Pamięta pan jakieś ciekawe historie z tamtego okresu pana kariery?
- Pamiętam jeden mecz – Kaiserslautern grało przeciwko Mannheim. To były takie derby regionu. Przy stanie 0:1 jeden z naszych zawodników ujrzał czerwoną kartkę, a potem rywale strzelili nam jeszcze jednego gola i kibice – co się bardzo rzadko zdarzało – zaczęli wychodzić ze stadionu. Do końca meczu pozostało piętnaście, może dwadzieścia minut i widać było, że nasz stadion coraz bardziej pustoszał. Wtedy nagle strzeliliśmy bramkę, najpierw na 1:2, a następnie na 2:2. Wie pan co się stało?

- Nie mam pojęcia.
- Ludzie pozostawiali swoje samochody na ulicach i błyskawicznie wracali na stadion. Mecz wygraliśmy 3:2! Pamiętam, że o tym chaosie komunikacyjnym w mieście jeszcze mówiło się długo po meczu.

- Porozmawiajmy teraz o reprezentacji. Czterdzieści występów to chyba całkiem sporo...
- Owszem, ale było ich zdecydowanie więcej, bo często wyjeżdżaliśmy na turnieje jako reprezentacja ligi – nie pozwalano nam zaliczyć gry w narodowej reprezentacji. Myślę, że około dwudziestu występów mógłbym sobie jeszcze spokojnie zapisać.

- Dwukrotnie grał pan na Mistrzostwach Świata – w 1982 roku w Hiszpanii i w 1986 w Meksyku...
- W sumie rozegrałem na nich jedenaście meczów, ale dużo milej wspominam Mundial w Hiszpanii. Osiągnęliśmy duży sukces zajmując trzecie miejsce w grupie i nawet zaryzykuję stwierdzenie, że byliśmy bliżej złotego medalu, niż reprezentacja Kazimierza Górskiego w 1974 roku w Niemczech. Niestety przegraliśmy w półfinale z Włochami, którzy jednak byli w naszym zasięgu.

- Brak tak dobrze spisującego się na tych Mistrzostwach Zbigniewa Bońka mógł być jedną z przyczyn porażki? - Na pewno tak, bo był wtedy w doskonałej formie, ale z drugiej strony nie należy w piłce gdybać (śmiech).

- W grupie nie wiodło się wam najlepiej…
- Zgadza się. Po dwóch remisach 0:0 – z Włochami i z Kamerunem media pisały negatywnie o nas, krytykowały Bońka, czy trenera Piechniczka, ale w trzecim meczu pokazaliśmy, że stać nas na wiele i wygraliśmy z Peru 5:1.

- Ale chyba i tak najważniejszym spotkaniem był mecz z ZSRR... - To było bardzo trudne spotkanie. Nam do awansu wystarczał remis, oni z kolei by przejść dalej musieli nas pokonać. Nikt nikogo nie musiał mobilizować do tego meczu – każdy wiedział, jak jest on ważny i jak trzeba grać.

- Nie było żadnych odgórnych ustaleń?
- Absolutnie! Można mówić o różnych rzeczach, ale w piłce nożnej, ogólnie w sporcie z odgórnymi nakazami było wręcz odwrotnie. To byłaby rzecz niewyobrażalna, gdyby ktoś zachowywał się, jak marionetka i chciał podczas gry być sterowanym – takiego kogoś by nawet nie wpuszczono do szatni!

- Ale czy czuło się jakąś specyficzną atmosferę? Graliście przecież z ZSRR w podczas stanu wojennego!
- Oczywiście, że były różne incydenty, ale my tego na boisku w ogóle nie odczuwaliśmy. Potem dopiero w telewizji hiszpańskiej widziało się flagi z napisem „Solidarność”. Trzeba też jednak powiedzieć, że my nie byliśmy jacyś antypolityczni, bo ówczesny ustrój nie przeszkadzał w uprawianiu sportu, oprócz oczywiście zezwoleń na wyjazd za granicę.

- Dlaczego Mundial w Meksyku okazał się totalną klapą?
- W czasie MŚ w Hiszpanii ci piłkarze, którzy wchodzili do zespołu wnieśli bardzo dużo i byli wyróżniającymi się zawodnikami. Takich na Mundial w Meksyku zabrakło. Owszem, pojawiło się młode pokolenie, ale z inną mentalnością – nie chcieli brać ciężaru gry na siebie, a liczyli bardziej na to, że będą mogli wozić się na barkach starszych kolegów.

- Marzy się panu objęcie kiedyś posady selekcjonera reprezentacji Polski?
- Wydaje mi się, że każdy ambitny trener marzy właśnie o takim stanowisku. Prowadzenie reprezentacji jest zawsze swoistego rodzaju wyróżnieniem.

Rozmawiał Dariusz Guzik

Wywiad ukazał się również w 9/10 numerze miesięcznika „Derby”.